Rok 2024 po raz kolejny udowodnił, że rock to gatunek nie tylko odporny na przemijające trendy, ale i zdolny do nieustannej ewolucji. Chociaż wielu sceptyków wieszczyło jego zmierzch, scena rockowa przeżywała prawdziwy renesans, zaskakując świeżością, energią i różnorodnością brzmień. Najlepsze albumy tego roku to mieszanka powrotów legend, które udowodniły, że ich muzyka wciąż ma moc, oraz dzieł młodych artystów, eksplorujących nowe ścieżki i redefiniujących granice gatunku.
W tej niezwykłej podróży przez dwanaście miesięcy rock zaprezentował zarówno klasyczne riffy, jak i nowoczesne podejście do tradycyjnych form. Wydaje się jednocześnie, że starsi pokazali młodym, że ci wciąż muszą się wiele nauczyć...
The Black Crowes – „Happiness Bastards”
Po piętnastu latach przerwy The Black Crowes powracają z nowym albumem studyjnym, który przypomina, dlaczego ich muzyka w latach świetności zdobyła serca fanów rocka na całym świecie. „Happiness Bastards” to dowód na to, że magia braci Robinson wciąż działa – dziesięć utworów zamkniętych w zwięzłych 37 minutach brzmi tak, jakby zespół nigdy nie zszedł ze sceny.
Zamiast próbować odciąć się od przeszłości, The Black Crowes celebrują swoje korzenie, płynnie łącząc klasyczne brzmienie rocka z soulową energią, która od początku była znakiem rozpoznawczym ich twórczości.
The Cure – „Songs of a Lost World”
„Songs of a Lost World” to czternasty album The Cure, pierwszy od 16 lat, który wprowadza słuchaczy w świat refleksji Roberta Smitha nad śmiertelnością, stratą i nadzieją rodzącą się z rozpaczy. Zespół nie próbuje zmieniać swojego sprawdzonego stylu – utwory wciąż rozwijają się powoli, prowadząc do euforycznych kulminacji, a muzyczne pejzaże są precyzyjnie i z rozmysłem odkrywane. Jednak mimo zachowania tej klasycznej formuły, The Cure nie brzmieli tak przekonująco od ponad 30 lat.
„Songs of a Lost World” to zarówno krok naprzód, jak i świadectwo mistrzostwa zespołu, które może stać się jednym z największych osiągnięć w ich karierze, o czym zresztą wspominałem w zestawieniu najlepszych płyt The Cure.
David Gilmour – „Luck and Strange”
Na swoim piątym solowym albumie David Gilmour wyrusza w emocjonalną podróż przez postpandemiczne realia, odnajdując światło w mrokach współczesności. „Luck and Strange” to dzieło stworzone we współpracy z Polly Samson – żoną artysty odpowiedzialną za teksty – oraz ich dziećmi, co dodaje tej płycie osobistego i rodzinnego charakteru. Dzięki współpracy z producentem Charliem Andrew Gilmour eksploruje nowe terytoria muzyczne, jednocześnie umiejętnie łącząc je z elementami swojego kultowego stylu.
Album przynosi sporo świeżych rozwiązań, ale Gilmour nie odcina się całkowicie od spuścizny Pink Floyd. Czuć w tych utworach rękę lidera legendarnego zespołu, a jego solówki są niepodrabialne.
Jack White – „No Name”
Szósty solowy album Jacka White'a, „No Name”, pojawił się bez wcześniejszej zapowiedzi, trafiając do rąk fanów w niektórych sklepach Third Man Records w lipcu. Ta nieoczekiwana premiera doskonale odzwierciedla charakter samej płyty – bezpretensjonalnej, energicznej i pełnej surowej siły rock 'n' rolla.
Po bardziej koncepcyjnych projektach, które cechowały jego wcześniejsze solowe dokonania, White powraca tutaj do prostoty, eksplorując bluesowe i klasyczno-rockowe brzmienia, które przywołują ducha The White Stripes. Ten eksperyment okazał się naprawdę udany, a do płyty można wracać w kółko.
Mark Knopfler – „One Deep River”
Mark Knopfler powraca po sześciu latach z nowym albumem, który jest celebracją obranej przez niego ścieżki jego solowej kariery.„One Deep River” to nostalgiczna podróż do minionych dni, w której każda nuta i słowo oddają tęsknotę za dawnymi czasami. Charakterystyczny, zmatowiały głos Knopflera nadaje piosenkom głębi emocjonalnej, podkreślając ich melancholijny, lecz refleksyjny charakter.
Jak można było się spodziewać, album jest perfekcyjnie dopracowany, od delikatnych aranżacji po zachwycające gitarowe partie, które są znakiem rozpoznawczym artysty. Mark Knopfler nie przyniósł na nowej płycie żadnej rewolucji – on po prostu był sobą, a to w zupełności wystarczy.
Nick Cave & the Bad Seeds – „Wild God”
„Wild God” to album, który wymyka się tradycyjnym definicjom rocka. To dzieło, które mogłoby być określone mianem rock-opery czy gospel rocka. Nick Cave wraz z The Bad Seeds prezentują na tej płycie muzyczną odnowę, odrywając się od ciężaru żałoby i unosząc się na delikatnych, pastelowych chmurach dźwięków. To nie śmierć, lecz kontemplacja życia w całej jego złożoności – smutku i radości – stanowi istotę tego albumu.
Charakterystyczny, głęboki głos Cave’a, wciąż pełen surowej mocy, kontrastuje z kosmicznymi, orkiestrowymi aranżacjami, które go otaczają. „Wild God” ukazuje artystę, który brzmi jednocześnie na zmęczonego i podniesionego na duchu. Majstersztyk, ale trzeba mieć nastrój, żeby mierzyć się z nowym Cave’em, bo to nie jest „łatwa” płyta...
Pearl Jam – „Dark Matter”
Dwunasty album Pearl Jam, „Dark Matter”, to powrót do źródeł, które ukształtowały najwspanialsze dzieła zespołu w ich pierwszej dekadzie działalności. Producent Andrew Watt, podejmując współpracę z zespołem, postawił sobie za cel stworzenie klasycznego albumu Pearl Jam – i udało się. Dzięki energii przypominającej ich twórczość z lat 90. zespół odnalazł nowe pokłady inspiracji, co zaowocowało materiałem, który śmiało można postawić obok ich największych osiągnięć.
„Dark Matter” to muzyka, która jest znakiem tego, że zespół odzyskał dawną moc i wyznaczył sobie konkretny cel. Album przepełniają radość, gniew i poczucie sprawiedliwości – emocje, które od zawsze definiowały twórczość Pearl Jam. Dobrze, że postanowili do tego wrócić.
The Smile – „Wall of Eyes”
Drugi album The Smile z 2024 roku, „Wall of Eyes”, powstał podczas tych samych sesji nagraniowych co „Cutouts”, wydany dziewięć miesięcy wcześniej. W odróżnieniu od swojego poprzednika „Wall of Eyes” zagłębia się w bardziej zawiłe i eksperymentalne obszary muzyki, wyraźnie eksplorując granice dźwiękowej ekspresji. To album, który wychodzi poza schematy, oferując ekscytującą podróż w rejony, w których tradycyjne podejście do rocka spotyka się z awangardą.
The Smile, jako projekt poboczny członków Radiohead, kontynuuje swoją szybką ewolucję, udowadniając, że zespół ten jest czymś znacznie więcej niż tylko ciekawostką. „Wall of Eyes” to świadectwo zdolności do ciągłego redefiniowania muzycznych standardów.
Na powyższych przykładach widać, że muzyka rockowa ma się dobrze, a o jej sile stanowią wciąż artyści, którzy towarzyszą nam od dekad. Oczywiście pojawia się wielu młodych wykonawców, ale trudno jest im przebić się do mainstreamu. Zmiana pokoleniowa w końcu nastąpi, jestem tego pewien, ale 2024 rok to jeszcze nie ten moment.
Michał Grzybowski
Wejdź na FORUM! ❯